31.12.2009 Outamba Kilimi National Park
Cisza, spokoj.. Na drzewach tuz nad nami – malpy i ogromne ptaki. W rzece ponoc hipopotamy, ktore byc moze uda sie zobaczyc jutro. Zanim jednak udalo sie tutaj dojechac i rozbic nasz namiot – zdazylam uwierzyc we wszystkich bogow, w ktorych istnienie dotad nie dowierzalam.. Okazalo sie, ze bus, ktorym jedziemy zdaje sie miec nieograniczona przestrzen – zarowno wewnatrz jak i na dachu, do ktorego przywiazuje sie bagaze.. Przeznaczony do przewozenia pietnastki pasazerow pomiescil w sumie 22 doroslych osob (slownie: dwadziescia dwoje doroslych osob!), czworo dzieci, w tym dwoje niemowlat, dwie polzywe kury i cala sterte workow, kanistrow, walizek, toreb.. Po przejechaniu niedlugiego odcinka okazalo sie, ze podroz nie bedzie ani krotka ani wygodna, i ze zaplacenie za trzy miejsca dla nas dwoch wcale nie sprawia, ze mamy dla siebie wiecej przestrzeni niz inni. Jednak kilkugodzinna jazda w pyle i goracu, po drodze pelnej wybojow i trzymajacych sie chyba na slowo honoru mostkow nad rzekami – okazala sie byc niczym w porownaniu z dalsza czescia naszej drogi. Z Kamakwie, w ktorym wysiadlysmy z poda poda – jedynym srodkiem transportu do parku jest wynajety motor. Trzydziestokilometrowa trasa – byla dla mnie chyba najdluzsza w zyciu. Poza krotka przejazdzka na skuterze, w kasku, po asfalcie i stosujac sie do zasad kodeksu drogowego – nigdy wczesniej nie jechalam na motorze. Bylo upalne popoludnie, nasi kierowcy mieli na sobie zimowe kurtki i nie mieli kaskow.. Przywiazali nasze plecaki do motorow, usadowili sie za kierownicami, a nam nie pozostalo nic innego tylko usiasc za nimi i ruszyc. Waska, gorska droga, pelna dziur, muld i kamieni zdawala sie nie miec konca. Pol drogi przejechalam z zamknietymi oczami, drugie pol zaciskajac kurczowo palce na plecaku i liczac na to, ze nie wywrocimy sie na zadnym z zakretow, ze nic sie nie stanie.. Calkowite zaufanie do kierowcy widzianego pierwszy i pewnie ostatni raz w zyciu.. Nie mam takiego zaufania, nie jestem w stanie dac komus takiego kredytu! W polowie drogi czekala nas przeprawa promowa, choc prom to za duze slowo w stosunku do wydrazonego pnia, ktorym przeplynelismy na drugi brzeg rzeki. W koncu, szczesliwie dotarlysmy do parku.. Zeby moc wrocic do Kamakwie musialysmy umowic sie z kierowcami, ze po nas przyjada w niedziele. Zapowiedzieli sie na 6h30 i odjechali. Outamba Kilimi national Park jest pierwszym sierraleonskim parkiem narodowym, zostal zalozony w latach dziewiecdziesiatych i ochrona obejmuje prawie 1000 km2 sawanny i lasów. Na tej ogromnej przestrzeni zyja slonie, hipopotamy, kilkanascie gatunkow malp, niezliczona ilosc ptakow. W czasie wojny wszystkie chatki, prysznice i cala infrastruktura parku zostala calkowicie zniszczona przez rebeliantow, teraz pomalu sie odbudowuje. Pierwszy raz w zyciu przyszlo mi obozowac pod namiotem. Calodniowy pyl z drogi, pot, brud i zmeczenie zmylysmy w rzece. Ciemnosc, ktora zapadla tuz po siodmej rozpraszal jedynie ksiezyc w pelni, zewszad dochodzily odglosy swierszczy, owadow, trzaski i szelesty, ktore nie daly mi spokojnie spac, jedynie drzemac czujnie i krotko. Tak minal nam Sylwester 2009/2010. Kolejne dni mialy uplynac przy ognisku, które rozpalane przez nas rankiem by przygotowac pierwsza kawe, tlilo sie do wieczora – menazka przydala sie kilkakrotnie do ugotowania lokalnej chinskiej zupki, ktora zastepowala lunch. Unoszacy sie wokol dym mial odpedzac owady, slaba jednak byla jego skutecznosc, cale jestesmy pogryzione. Pierwszego przedpoludnia wybralysmy sie zobaczyc hipopotamy. Mala lodka poplynelysmy z przewodnikiem w dol rzeki do miejsca, w ktorym siedem albo osiem hipopotamow wygrzewalo sie wchodzac na duzy kamien. Hipnotyzujacy widok.. Leniwie plynaca woda, cisza zaklocana jedynie odglosami zwierzat i zupelnie blisko – odpoczywajace hipopotamy, cos niesamowitego. Nastepnego dnia wycieczka byla piesza, przez dzungle, krok w krok za przewodnikiem, ktory zamiast wiosla dzierzyl maczete i wycinal nia przejscie. Z pobliskiego wzniesienia rozciagal sie widok na caly park, a w oddali widac bylo gwinejskie lasy. Z parku do granicy z Gwinea jest niecale 30 mil. Ledwie wzeszlo niedzielne slonce zaczelsmy zwijac nasze obozowisko, wszak o wpol do siodmej mialysmy ruszyc w droge powrotna. Okazalo sie jednak, nie pierwszy juz raz – ze tutejsze poczucie czasu i punktualnosci nie ma wiele wspolnego z tym co uznajemy za norme. Nasze zdenerwowanie i zlosc na spozniajacych sie kierowcow roslo, bo wiedzialysmy, ze jesli nie zdazymy do miasta przed dziewiata to mozemy sie pozegnac z mozliwoscia opuszczenia go w jedynej odchodzacej w niedziele poda-podzie. Godzine pozniej niz planowalysmy – rozleglo sie warczenie motorow i dwaj usmiechnieci kierowcy zaparkowali pod drzewem, nic sobie nie robiac z podniesionego tonu Ali, ktora starala sie zwrocic im uwage. Zapakowawszy plecaki i nas ruszylismy – w wydawalo mi sie znana juz – trase. Coz za niespodzianka.. kiedy tylko motor, na ktorym jechala Ala znikl mi z oczu na kretej i wyboistej drodze – nasz motor zaczal szwankowac. Zaczelo sie od tego, ze zerwal sie jakis metalowy element – to jednak dalo sie predko naprawic paroma zdecydowanymi uderzeniami piescia w odpowiednie miejsce. Po kilku kolejnych kilometrach z baku zaczela wyciekac benzyna i w najblizszej wiosce musielismy uzupelnic jej zapas, dolewajac dwa litry pollitrowa butelka po Sprite.. Kierowca oczywiscie caly czas z usmiechem zapewnial mnie, ze zdarza mu sie to po raz pierwszy i ze jego maszyna jest najlepsza pod sloncem. Dowodem na to byl kolejny wypadek, na ktory nie przyslo czekac zbyt dlugo. Z tylnej osi spadl lancuch i tym razem przerwa byla dluzsza. Kiedy nareszcie dotarlysmy do Kamakwie okazalo sie ze poda-poda odjechala. Dlugo by pisac o dyskusjach i pomyslach lokalnych mieszkancow na to jak mamy sie dostac z powrotem do Makeni, wlacznie z rewelacyjna propozycja naszych motocyklistow, ktorzy za horrendalne pieniadze deklarowali sie zawiezc nas tam na motorach; koniec koncow szczesciem ostatecznie udalo mi sie znalezc i przenegocjowac z jakims kierowca, ze nas zabierze ze soba – zdawalo sie ze super, ze pusty bus, ze rewelacja – szybko jednak zorientowalysmy sie, ze to po prostu pusta poda poda, ktora po drodze zbiera pasazerow i ich dobytek– i znow mialysmy rozkoszna wycieczke w tlumie radosnych podroznych.. Na ktoryms kolejnym postoju wylazlam przez okno na dach, na kolejnym dolaczyla do mnie Ala – ku zgrozie kierowcy, i innych pasazerow na dachu – bo tu kobiety, a juz biale kobiety zwlaszcza – nie jezdza na dachu i w zasadzie w ogole nic nie robia poza ciezka praca w polu, rodzeniem dzieci i gotowaniem zarcia... A my sobie tak po prostu podrozujemy, jestesmy z jakiejs Polski gdzies w Europie, na dodatek jestesmy niezalezne i potrafimy (o dziwo-kurna..) udzwignac nasze plecaki.. Bez specjalnych przygod po drodze udalo sie dotrzec do Makeni i zakwaterowac w motelu nieopodal 'dworca', nastepnego ranka czekala nas droga do Koidu.