3.01.2010. Makeni
Kolejna wizyta w Makeni, tym razem zakwaterowalysmy sie w poblizu dworca. Recepcjonistka obiecala nam pomoc nastepnego dnia przy lapaniu poda pody do Koidu. Po calodniowej podrozy – i przed czekajaca nas kolejna nalezalo sie porzadnie wyspac, a wczesniej splukac z siebie calodniowa podroz. Prysznic okazal sie najciekawszym ze spotkanych dotad. Otoz to, co potocznie nazywamy prysznicem, tutaj bylo wystajaca z sufitu rurka – pod ktora stalo.. wiaderko i maly kubeczek. Istna ekwilibrystyka – namydlic i splukac sie w takich warunkach.. Niespodziewanie zaczely sie problemy zdrowotne. Ala juz w parku narzekala na zoladek, wszystko skonczylo sie wymiotami, ktore staralysmy sie zazegnac weglem, witamina C i tabletkami Rennie. Zdaje sie, ze zaszkodzila woda z rzeki i lokalne jedzenie. Kolejne dni wciaz bez apetytu – wiec zdecydowalysmy sie na Nifuroksazyd, ktory nieco pomogl. Mam nadzieje, ze do konca podrozy juz nie dopadna nas takie przygody. Nastepnego ranka ruszamy w strone Koidu. Poltorej godziny trwa zapakowanie poda pody od momentu, w ktorym do niej wsiadlysmy, do momentu odjazdu. Kolejne szesc godzin zajmuje pokonanie 160 kilometrow jakie dziela nas od kresu podrozy. Wbrew przestrogom kierowcy, ktory uprzedzal, ze droga bedzie 'dirty' ruszylysmy calkiem dobra, jak na lokalne warunki – szosa. Dociazenie samochodu i ilosc jadacych nim osob nie pozwolila jednak na osiaganie predkosci wiekszej niz 60 km/h, co zreszta udawalo sie jedynie miejscami, srednio busik 'wyciagal' okolo trzydziestki.. Czas zajmowaly tez przystanki, bo przeciez co jakis czas trzeba zatrzymac sie, zeby zabrac kolejnych posazerow, kupic banany, pomarancze, wedzone czy smazone – w kazdym razie smierdzace .. ryby.. zjesc miske ryzu z sosem itp. itd.. Nareszcie po dlugiej podrozy – Koidu. Wieczorem tylko krotki spacer, ale juz na pierwszy rzut oka miasto robi przerazajace wrazenie. Na razie jeszcze wszystko w glowie, bo trudno zbierac mysli, zeby nazywac to, co sie widzi po drodze. Zaczepiane przez kolejnych przechodniow pytaniami jak sie czujemy lub skad jestesmy zaczynamy wcielac w zycie szatanski plan podawania dziwnych miejsc pochodzenia. W jednym przypadku bez mrugniecia okiem przechodzi Legoland, pytajacy nas mlody czlowiek ze zrozumieniem i usmiechem potakuje 'jes, jes, Legoland'. Czekam okazji, w ktorej bede mogla powiedziec, ze jestem czarodziejka z ksiezyca, albo Ania z Zielonego Wzgorza. Zaczepione kolejny raz, na szczescie mowimy o Polsce – bo zart by nie przeszedl. Jak sie okazuje poznany pan pracowal jakis czas w Niemczech i podrozowal po Europie, wie nawet, ze stolica Polski jest Warszawa. Rozmawiamy chwile i ruszamy dalej – nie wiedzac jeszcze, ze znajomosc za chwile nam sie przyda. W drodze powrotnej podbiega do nas chlopiec, na oko dziesiecioletni i wrecza Ali kartke – list. Z rozmowy wynika, ze jego rodzice nie zyja a on prosi nas o oplacenie semestru w szkole. Nie chcac dawac mu pieniedzy wracamy do naszego znajomego, proszac o sprawdzenie szkoly, nauczyciela, dziecka i wniesienie oplaty. Zostawiamy mu numer afrykanskiego telefonu i duzy kredyt zaufania, ze zrobi to, o co go poprosilysmy.